Cena franka szwajcarskiego po raz kolejny osiągnęła swój rekord. Szans na to, że raty kredytów walutowych będą w najbliższej przyszłości niższe, raczej nie ma.
Wkrótce będziemy mogli iść sami do kantoru, kupić franki szwajcarskie i wpłacić równowartość raty kredytu na konto. W opinii pomysłodawców zmiany, ma to dać oszczędności tym, którzy zaciągnęli kredyty hipoteczne w obcej walucie, a teraz – po szaleństwach na rynkach kapitałowych – cierpią finansowe męki. Ale czy faktycznie tak będzie?
W kantorze wymiany walut „Rywal” przy Gdańskiej w sprzedaży franków nie ma. Ale gdyby klienci zechcieli kupić, mogą być. – Nie jest problemem kupienie na rynku odpowiedniej ilości pieniądza, kwestią jest to, czy klient będzie w stanie zapłacić umówioną sumę – zauważa Wojciech Dudek, kasjer walutowy. – Przy 1000 franków byłaby to suma nieznacznie poniżej 4 złotych za franka. W ciągu zaledwie kilku dni frank poszedł do góry z 3,5 na 4 złote, więc więcej osób raczej je sprzedaje, niż szuka możliwości kupna.
Naprzeciwko „Rywala” mieści się kolejny kantor. Tam frank szwajcarski jest w sprzedaży – 4 złote za franka. – Klienci sporadycznie pytają o szwajcarską walutę. Nie spodziewam się też, w związku ze zmianą przepisów, które notabene nie weszły jeszcze w życie, jakiejś rewolucji. Banki są po to, by zarabiać. Więc jeśli stracą na spreadach, to zarobią na innych składowych kredytu, klienci mogą być tego pewni. Zmiana rewolucją też nie jest, przecież teraz ci klienci, którzy chcieli, mogli podpisać aneks do umowy kredytowej, który umożliwiał im spłatę kredytu w walucie. Tylko że musieli za to płacić, a czasem jeszcze dodatkowo – gdy przy okienku wpłacali pieniądze na swoje konto. Teraz taka możliwość – darmowo – pojawi się automatycznie – tłumaczy pracownik kantoru.
– Dla mnie to całe zamieszanie to jakaś przedwyborcza, polityczna gierka. Przy założeniu, że banki nie obniżą spreadów, a kantory ich nie podniosą, możemy zaoszczędzić na tej zmianie 5-6 procent kwoty raty kredytu. To fakt. Ale trzeba pojechać do kantoru, kupić franki, nie mając gwarancji, że one tam w ogóle będą, i po jakiej cenie. Potem pojechać do banku, zapewne odstać swoje w kolejce, tracąc czas. Zejdzie nam dobre kilka godzin na to, by oszczędzić kilkanaście złotych. Jak ktoś płaci 1000 złotych kredytu, odliczając koszty transferu pieniędzy i poświęconego czasu, oszczędzi właśnie tyle. Gra niewarta świeczki – zauważa pan Marcin, właściciel kilku kredytów walutowych. – Przez dobrych kilka lat cieszyliśmy się z tego, że płacimy mało, przecież był czas, że frank kosztował poniżej 2 złotych. Teraz jest drożej, ale i tak patrząc na całość, jesteśmy mocno do przodu w stosunku do tych, którzy zaciągali pożyczki na podobne kwoty w złotych.
Politycy uzasadniają, że tzw. ustawa antyspreadowa była konieczna, bo banki ustalały jednostronnie wysokość spreadów (czyli różnicy między kupnem waluty na międzybankowym rynku a jej sprzedażą klientom), dowolnie kształtując wysokość zadłużenia kredytobiorcy, faktycznie ukrywając w spreadach kolejną prowizję. Nie do wszystkich trafia taka argumentacja. Narzekaniami walutowych kredytobiorców irytują się ci, którzy swoje pożyczki zaciągnęli w złotych. – Kilkaset tysięcy ludzi wzięło kredyt we frankach i przez długi czas zyskiwali na dobrych kursach, płacąc zdecydowanie mniej od tych, którzy mają kredyty w złotych. W dodatku nie są to biedni ludzie, bo żeby wziąć kredyt w walucie, trzeba było wykazać się o wiele większą zdolnością kredytową niż przy złotych. A teraz płaczą, bo kursy wzrosły. Wiedzieli o tym doskonale, godzili się na takie ryzyko. Dlaczego nikt, włącznie z rządem, nie pomyśli o tym, że przez podwyżki stóp procentowych, trzech w tym roku, które zaserwowała nam Rada Polityki Pieniężnej, nasze kredyty w złotych też znacznie wzrosły? Przecież walutowcy proporcjonalnie nadal płacą mniej za tej samej wysokości kredyty – nie kryje goryczy pan Marcin z Bydgoszczy, któremu rata wzrosła w ciągu kilku miesięcy o 100 złotych.
Dopiero 4,60 zł za franka szwajcarskiego mogłoby rzucić na kolana spłacających kredyty w szwajcarskiej walucie – studzi emocje Halina Kochalska, ekspert Open Finance.
Bijący rekordy notowań frank wciąż nie jest jeszcze powodem do narodowej paniki. Frankowi kredytobiorcy nie powinni mieć kłopotów na masową skalę. Wszystko dzięki obowiązującej od lat Rekomendacji S, której zadaniem jest ograniczenie dostępu do kredytów walutowych. Rekomendacja S nakazywała bankom, aby klient pożyczający walutę miał zdolność kredytową o 20 proc. wyższą niż na kredyt w złotych. W praktyce oznaczała, że klienta na kredyt na 300 tysięcy złotych we franku, z pierwszą ratą 1550 złotych, powinno było stać na kredyt z ratą w wysokości o blisko 1000 złotych wyższą. Aby dojść do tej maksymalnej granicy, frank musiałby dziś przebić barierę 4,6 zł. Nie ma jednak wątpliwości, że spłacający kredyty we franku nie tak wyobrażali sobie swoją sytuację. Rekordowe notowania szwajcarskiej waluty sprawiają, że dziś rata trzydziestoletniego kredytu na 300 tysięcy złotych, zaciągniętego w lipcu 2008 roku przy kursie 2 zł, przekroczyła już barierę 2 tysięcy złotych. Co gorsza, nie można wykluczyć, że kolejny miesiąc przyniesie nowy rekord i trzeba będzie wyłożyć na ratę dodatkowe kilkadziesiąt złotych. Taka zmiana boli podwójnie. Bo, po pierwsze, uderza mocno po kieszeni, a po drugie, nie pozwala już patrzeć z góry na spłacających kredyty złotowe, bo to oni teraz mają niższą ratę. W przypadku takiego samego kredytu sprzed trzech lat jest to już około 250 złotych różnicy na korzyść rodzimej waluty.
Article source: http://www.express.bydgoski.pl/look/article.tpl?IdLanguage=17&IdPublication=2&NrIssue=1898&NrSection=1&NrArticle=210418&IdTag=3790